Gnijący Chrystus powraca! Kto ma odwagę, niechaj stanie naprzeciwko i podejmie walkę, albo niechaj skona na wieki! Oto bowiem wirtuozi czarnej struny z Hellady rzucili na pożarcie pierwszy ochłap soczystego mięsa, pochodzący z nowej płyty. Pierwszy czarny cud, który podsyca głód oczekiwania i podnosi wysoko poprzeczkę, rozpala zmysły i zapowiada zmiany w samej stylistyce utworów. Kurwa!
Ok, przechodząc do meritum: Noctis Era prezentuje się znakomicie! Przyznam, że już mnie tak mocno żaden utwór nie chwycił. To, co się tutaj wyprawia, woła o pomstę do piekła. Nie bez powodu nawiązałem na początku do walki. Noctis Era przypomina mi dosłownie marsz bitewny, piorunująco mocny, rytmiczny i niosący tyle energii, że gdyby rzecz działa się 2000 lat temu, Jezus zszedłby z krzyża i niczym w Sadze o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary, wykosiłby wszystkich swoich przeciwników!
Brzmienie poszczególnych instrumentów jest wręcz krystalicznie czyste. Przenikają się i perfekcyjnie ze sobą współgrają. Armia Czterech, pod wodzą Sakisa Tolisa dosłownie płynie na pędzącej, niepowstrzymanej fali. Między wersami pojawiają się okrzyki, które dodatkowo dodają animuszu do i tak już piekielnie rozgrzanej machiny. Jakby tego było mało, w połowie pojawia się niesamowicie chwytliwe solo, które w swej prostocie wręcz urzeka. Po nim następuje kumulacja okrzyków, która na koncercie przemieni się zapewne w bitwę między sceną a publicznością. Oby!
Gdy słucha się tego wszystkiego, ma się wrażenie, że piosenka została właśnie skomponowana specjalnie pod kątem koncertów. W sumie musi tak być, skoro wypłynęła jako pierwsza właśnie na koncercie w Izraelu (teraz już wiem, dlaczego krajanie Jezusa nazywają się Narodem Wybranym).
Dobra, panie Sakis, ja to kupuję. I czekam na koncercik, kiedy przyjedziesz z resztą ekipy podbić mój kraj. Oficjalnie pozwalam wam mnie zniszczyć i powalić na deski. A, no właśnie, najpierw zobaczymy, jaki będzie cały album. Co nie zmieni faktu, że w pierwszej rundzie mnie wypunktowaliście.
Dziękuję, dobranoc.