środa, 17 lutego 2010

Recenzja: Nightshade - Wielding The Scythe

 

Prawie 10 lat minęło, odkąd światło dzienne ujrzała jedna z najbardziej charakterystycznych, szalonych, nietuzinkowych i ekstremalnie niepopularnych płyt melodycznego metalu śmierci. Wielding The Scythe - bo o niej tutaj mowa - jest doskonałym przykładem na to, że gdzieś tam w świecie są zespoły, które potrafią czynić cuda, ale z różnych przyczyn nie potrafią przetrwać próby czasu i znikają na zawsze w odmętach historii po jednym albumie lub demku. Niestety taki los spotkał właśnie autorów WTS - szwedzkiej grupy Nightshade.

Co by nie mówić o ich popularności, kompletnym jej przeciwieństwem jest ich poziom artystyczny. Zespół nagrał wcześniej 3 dema, których dziś nie sposób właściwie dostać. Doświadczenie przy nich zebrane zdecydowanie zaprocentowało. Dźwięki jakimi atakują słuchacza Szwedzi sprawiają wrażenie, jakby stworzyła je sama Kostucha po porządnej bani pewnego poniedziałkowego ranka - po prostu rozrywają na kawałki. Wystarczy zresztą popatrzeć na tytuły, aby klimat tego dzieła przeszedł po kręgosłupie.

Niespokojny i nieco psychodeliczny początek Lacrima Caelestis doskonale uświadamia, z czym będziemy mieli do czynienia przez następne 40 minut. Ostre riffy mieszają się z niepokojącymi zwolnieniami, które przypominają mi podkład dźwiękowy do horroru, którego akcja dzieje się w szpitalu dla obłąkanych. Do tych - w tym pozytywnym znaczeniu - zalicza się z pewnością wokalista, Daniel Kvist. Jego głos to kwintesencja wspomnianego wcześniej szaleństwa, które wręcz z niego promieniuje.

Jak u Hitchcocka, zaczyna się od mocnego uderzenia, po czym napięcie rośnie. Świetnie radzą sobie klawisze, które w odróżnieniu od tych np. z Children of Bodom, nie męczą po jakimś czasie i nie brzmią sztucznie. Pojawiają się też dużo rzadziej, co dodaje całości dodatkowego smaczku. W niektórych momentach zasłyszeć można elementy z pogranicza tak folku, jak i black metalu. Nudzić się zresztą jest tu niesposobna - aranżacja utworów trzyma poziom całej reszty. To nie jest granie, które ogranicza się do schematu zwrotka-refren-zapętlić. Kostucha maczała widać i w tym swoje kości, bo poszczególne segmenty utworów - mówiąc oksymoronem - idealnie układają się w najczystszy chaos. Przykładem niech będzie tutaj genialny Moonlight in Chaos Shone, który nawiasem mówiąc jest jedną z najlepszych piosenek melodic death metalowych, jakie dane mi było usłyszeć. Ta piosenka ma tyle energii, że po przesłuchaniu jej na pełnej głośności uprażył się w pobliskim markecie cały zapas popcornu. Właściwie nie ma tutaj żadnego słabego utworu. Każdy w jakiś sposób dokłada do pieca ogień, który w całości tej płyty tworzy kompletne piekło.

To nie koniec atrakcji - na albumie dane jest nam nawet usłyszeć głos kobiecy, który swoim (nie)spokojem dosłownie obezwładnia w Sanctum. Właśnie takie wyciszające chwile jak ta, pojawiające się też w pozostałych utworach, nadają całości charakteru. Wiadomo bowiem, że pod tym płaszczykiem spokoju kryje się wulkan, który za moment eksploduje i urwie głowę. A propos urywania głowy, okładka Wielding The Scythe mówi wszystko za siebie i za cały album - Pan Śmierć się wkurwił, więc lepiej nie podskakuj, bo zahaczysz głową o kosę. A zresztą - i tak zahaczysz, gwarantuję, że nawet nie zdążysz się obejrzeć, a twój kadłubek będzie leżał w nieco skróconej wersji pod jego nogami.

Taki jest właśnie Nightshade i jedyna jego płyta - Wielding The Scythe. Zapomniane cudo, które dla przeciętnego Kowalskiego znaczy tyle, co wspomniany wyżej popcorn. I dobrze, niech tak zostanie. To nie jest płyta dla każdego. Nawet fanom death metalu może ciężej przechodzić przez gardło. I dlatego właśnie traktuję tę płytę, jako swoistego Białego Kruka. Perełkę i unikat, którego nic nigdy nie zdoła podrobić i naśladować. Uświadamia mi, że oprócz talentu potrzeba też w życiu odrobinę szczęścia i samozaparcia. Pan Śmierć zrobił to co miał zrobić i zniknął w otchłani muzycznej rozpusty. Wahałem się przed wystawieniem dziesiątki, ale ostatecznie zdecydował sentyment i oryginalność tej płyty (czyli jak dla mnie 2 oczka do oceny). Pomimo całego podobieństwa do niektórych zespołów, nikt nie grał tak wcześniej i nikt nie grał tak później. Nightshade umarł, lecz do zaświatów trafił z tarczą. I to nie byle jaką, bo księżycową.

Moja ocena: 10/10

Spis utworów:

1. Lacrima Caelestis
2. Limbonized
3. Sanctum
4. Moonlight in Chaos Shone
5. The Possessor
6. Exile
7. Dödens Vik/Natthymn
8. Black Blood Deliverance




0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

In the Groves of Death © 2008. Chaotic Soul :: Converted by Randomness