czwartek, 18 lutego 2010

Recenzja: Rotting Christ - AEALO


Jeszcze nie zdążyły opaść emocje po przesłuchaniu promocyjnego kawałka z nowej płyty, a już rozbrzmiewa w mojej duszy w pełnej swej okazałości najnowsze dzieło szalonych obrazoburców ze skąpanych w promieniach słońca Aten. Przyznam, że czekałem na to z wypiekami na twarzy już od dłuższego czasu. Od razu nasuwa się pytanie: czy Rotting Christ - grająca legenda melodycznej czerni i jeden z moich ulubionych zespołów - zdołał stworzyć przez trzy lata album lepszy od poprzedniego?

Jeśli patrzeć na to pod kątem pewnych schematów, które ludzie bardzo lubią przypisywać niektórym zespołom, to nie, nie można mówić o AEALO, jako o płycie lepszej od poprzedniej. Schematem w tym przypadku byłoby bowiem oczekiwanie od Gnijącego Chrystusa większego nacisku na brutalność i nieokiełznaną technikę. Jeśli jednak ktoś liczył na więcej zabawy melodią, faktycznie może uznać płytę za pewien krok w przód w odniesieniu do całej twórczości. Specjalnie przesłuchałem jeszcze raz całą Theogonię, aby wychwycić te różnice i przyznam, że moje odczucia nie za bardzo pasują do dwóch powyższych przypadków. Owszem, pojawia się różnica na korzyść melodii, ale jest ona według mnie dosyć nieznaczna. Z pewnością inaczej odbieram cały koncept tej płyty. Jak już pisałem w opisie promującego kawałka - Noctis Era - całość bardzo przypomina jeden wielki marsz bitewny. Jest jednak najzwyczajniej w świecie inną płytą.

AEALO jest samonapędzającą się machiną, przy dźwiękach której ma się ochotę przywdziać zbroję, chwycić za dzidę i stanąć naprzeciwko wroga. Czuć tutaj jeszcze większe zaangażowanie w kulturę helleńską, objawiające się co jakiś czas wstawkami iście folklorystycznymi, które pełną garścią czerpią z dorobku antycznej Grecji. Ten wyraźnie obrany kierunek został zapoczątkowany już nieco wcześniej, przy okazji płyty Sanctus Diavolos. Czuć tam było pewną zmianę w stosunku do poprzednich. Jeszcze dalej Sakis Tolis i spółka poszli na Theogonii, gdzie charakterystycznymi melodiami raczyły nas chociażby tak wyraziste piosenki jak Nemecic czy Threnody. AEALO jest kolejnym krokiem w tym samym kierunku.

Już początek pierwszego i zarazem tytułowego utworu uderza żeńskim chórem, który tu i ówdzie towarzyszył będzie słuchaczowi przez całą płytę. To bardzo miły dla ucha dodatek, który dodaje całości nieco mistycyzmu i lekkości. Dodając do tego wyraźną i równą dynamikę bębnów mamy pierwszego przedstawiciela wojennych szantów, który jednocześnie może być wizytówką całej reszty. Właściwie większość, jeśli nie wszystkie utwory, utrzymane są w podobnej konwencji. Co ciekawe, pojawia się nawet przedziwny krótki kawałek - Nekron Lahes... - będący dosłownie lamentem kilku kobiet, nawiązujący do jakichś - jak mniemam - tradycyjnych greckich obrządków. Bardzo klimatyczny dodatek do i tak przesiąkniętego kulturą helleńską krążka.

Rotting Christ nie byłby też sobą, gdyby w jego utworach nie pojawiały się świeże, bardzo chwytliwe riffy. Brzmienie jednej gitary - i to zawsze przyprawia mnie o gęsią skórkę - jest tak charakterystyczny, że chyba nie da się tego pomylić z żadnym innym zespołem. O przyjemne ciarki na moich plecach w przypadku AEALO postarał się kawałek Demonon Vrosis, który zamieszczam w filmiku poniżej. Zawsze uwielbiałem efektowne wejścia do piosenek. Na tym polu króluje np. fiński Kalmah, którego openingi potrafią za każdym razem zwalić mnie z nóg. Demonon Vrosis w niczym im nie ustępuje, a nawet nieco przewyższa. Jest tutaj więcej takich perełek, chociażby ...Pir Threontai, do rytmu którego ręce same układają się w charakterystyczne różki. Jeśli dodać do tego wszystkiego intensywne i mocne dub-sag-ta-ke, ostre i zadziorne Santa Muerte, nieco "oldskulowe" Thou Art Lord i miażdżące Noctis Era, wychodzi na to, że o lepszą składankę byłoby ciężko. I faktycznie, z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że AEALO po prostu lśni.

Jako bonus otrzymujemy do tego wszystkiego cover "Orders From The Dead" greckiej wokalistki Diamandy Galas, który jest hołdem dla zabitych z rąk tureckich greków na wyspie Smirni w 1922 r. Rotting Christ nie ingerował w sam śpiew, dodając jedynie znakomity, klimatyczny podkład. Wyszło dosyć psychodelicznie i niepokojąco, czyli innymi słowy zajebiście.

Podsumowując, warto było czekać te trzy lata. AEALO jest naprawdę wyjątkowym albumem, na tyle różniącym się od pozostałych w dorobku zespołu, aby zapisać się w historii wyraźnym i unikalnym śladem. Jeśli dodamy do tego trasę koncertową, która w pierwszej kolejności uderzy w kraj nad Wisłą, pozostaje mi tylko skwitować całość szczerym ukłonem. Rotting Christ udowadnia po raz kolejny, że pomysłów mu nie brakuje, energia z niego tryska i jest gotów podbić świat ponownie.

Moja ocena: 9/10

Spis utworów:

1. Aealo
2. Eon Aenaos
3. Demonon Vrosis
4. Noctis Era
5. dub-sag-ta-ke
6. Fire Death and Fear
7. Nekron lahes...
8. ...Pir Threontai
9. Thou Art Lord
10. Santa Muerte
11. Orders From the Dead (Diamanda Galas cover)






środa, 17 lutego 2010

The Jesper Race...


No to się porobiło! Jesper Strömblad - założyciel sławetnego In Flames - zdecydował rozstać się z zespołem, który współtworzył przez 17 lat. Dlaczego tak się stało, do końca nie wiadomo. Jasnej i klarownej odpowiedzi próżno szukać na oficjalnej stronie, aczkolwiek przychodzi mi do głowy tylko jedno wytłumaczenie: Jesper miał dość kierunku, w jakim od kilku już lat sukcesywnie podążał zespół. Nie wydaje mi się bowiem, aby ktoś, kto tworzył esencję prawdziwej muzyki death metalowej za dawnych czasów, naprawdę jarał się jałowym, metalcore'owym, rockowym czy whatthefuck'owym substytutem dawnej potęgi.

Tak, tak - In Flames stał się ofiarą ogarniającego rynek muzyczny konformizmu, tworząc płyty coraz bardziej nastawione pod niedzielnego słuchacza MTV. I żeby jak były one dobre w swoim gatunku, i żeby ile "nagród za najlepszy szwedzki album ostatniego dziesięciolecia" dostawały, nie zmieni to faktu, że ktoś popierdolił jednego fana, zyskując na tym pięciu nowych. Tak rośnie chwała, tak zarabia się pieniądze, tak wreszcie rozmienia się na drobne.
A co do Jespera, żeby już nie przelewać swoich pseudo-żalów niepocieszonego fana dawnej twórczości, niech mu się wiedzie. Być może to chwilowe problemy osobiste, wie to zapewne tylko garstka wtajemniczonych. I niech tak zostanie. Jak będzie chciał wrócić, niech wraca. Jak będzie chciał stworzyć coś własnego, niech tworzy. Jak już się wypalił... cóż, 17 lat "W Płomieniach" mogło zrobić swoje.

Recenzja: Nightshade - Wielding The Scythe

 

Prawie 10 lat minęło, odkąd światło dzienne ujrzała jedna z najbardziej charakterystycznych, szalonych, nietuzinkowych i ekstremalnie niepopularnych płyt melodycznego metalu śmierci. Wielding The Scythe - bo o niej tutaj mowa - jest doskonałym przykładem na to, że gdzieś tam w świecie są zespoły, które potrafią czynić cuda, ale z różnych przyczyn nie potrafią przetrwać próby czasu i znikają na zawsze w odmętach historii po jednym albumie lub demku. Niestety taki los spotkał właśnie autorów WTS - szwedzkiej grupy Nightshade.

Co by nie mówić o ich popularności, kompletnym jej przeciwieństwem jest ich poziom artystyczny. Zespół nagrał wcześniej 3 dema, których dziś nie sposób właściwie dostać. Doświadczenie przy nich zebrane zdecydowanie zaprocentowało. Dźwięki jakimi atakują słuchacza Szwedzi sprawiają wrażenie, jakby stworzyła je sama Kostucha po porządnej bani pewnego poniedziałkowego ranka - po prostu rozrywają na kawałki. Wystarczy zresztą popatrzeć na tytuły, aby klimat tego dzieła przeszedł po kręgosłupie.

Niespokojny i nieco psychodeliczny początek Lacrima Caelestis doskonale uświadamia, z czym będziemy mieli do czynienia przez następne 40 minut. Ostre riffy mieszają się z niepokojącymi zwolnieniami, które przypominają mi podkład dźwiękowy do horroru, którego akcja dzieje się w szpitalu dla obłąkanych. Do tych - w tym pozytywnym znaczeniu - zalicza się z pewnością wokalista, Daniel Kvist. Jego głos to kwintesencja wspomnianego wcześniej szaleństwa, które wręcz z niego promieniuje.

Jak u Hitchcocka, zaczyna się od mocnego uderzenia, po czym napięcie rośnie. Świetnie radzą sobie klawisze, które w odróżnieniu od tych np. z Children of Bodom, nie męczą po jakimś czasie i nie brzmią sztucznie. Pojawiają się też dużo rzadziej, co dodaje całości dodatkowego smaczku. W niektórych momentach zasłyszeć można elementy z pogranicza tak folku, jak i black metalu. Nudzić się zresztą jest tu niesposobna - aranżacja utworów trzyma poziom całej reszty. To nie jest granie, które ogranicza się do schematu zwrotka-refren-zapętlić. Kostucha maczała widać i w tym swoje kości, bo poszczególne segmenty utworów - mówiąc oksymoronem - idealnie układają się w najczystszy chaos. Przykładem niech będzie tutaj genialny Moonlight in Chaos Shone, który nawiasem mówiąc jest jedną z najlepszych piosenek melodic death metalowych, jakie dane mi było usłyszeć. Ta piosenka ma tyle energii, że po przesłuchaniu jej na pełnej głośności uprażył się w pobliskim markecie cały zapas popcornu. Właściwie nie ma tutaj żadnego słabego utworu. Każdy w jakiś sposób dokłada do pieca ogień, który w całości tej płyty tworzy kompletne piekło.

To nie koniec atrakcji - na albumie dane jest nam nawet usłyszeć głos kobiecy, który swoim (nie)spokojem dosłownie obezwładnia w Sanctum. Właśnie takie wyciszające chwile jak ta, pojawiające się też w pozostałych utworach, nadają całości charakteru. Wiadomo bowiem, że pod tym płaszczykiem spokoju kryje się wulkan, który za moment eksploduje i urwie głowę. A propos urywania głowy, okładka Wielding The Scythe mówi wszystko za siebie i za cały album - Pan Śmierć się wkurwił, więc lepiej nie podskakuj, bo zahaczysz głową o kosę. A zresztą - i tak zahaczysz, gwarantuję, że nawet nie zdążysz się obejrzeć, a twój kadłubek będzie leżał w nieco skróconej wersji pod jego nogami.

Taki jest właśnie Nightshade i jedyna jego płyta - Wielding The Scythe. Zapomniane cudo, które dla przeciętnego Kowalskiego znaczy tyle, co wspomniany wyżej popcorn. I dobrze, niech tak zostanie. To nie jest płyta dla każdego. Nawet fanom death metalu może ciężej przechodzić przez gardło. I dlatego właśnie traktuję tę płytę, jako swoistego Białego Kruka. Perełkę i unikat, którego nic nigdy nie zdoła podrobić i naśladować. Uświadamia mi, że oprócz talentu potrzeba też w życiu odrobinę szczęścia i samozaparcia. Pan Śmierć zrobił to co miał zrobić i zniknął w otchłani muzycznej rozpusty. Wahałem się przed wystawieniem dziesiątki, ale ostatecznie zdecydował sentyment i oryginalność tej płyty (czyli jak dla mnie 2 oczka do oceny). Pomimo całego podobieństwa do niektórych zespołów, nikt nie grał tak wcześniej i nikt nie grał tak później. Nightshade umarł, lecz do zaświatów trafił z tarczą. I to nie byle jaką, bo księżycową.

Moja ocena: 10/10

Spis utworów:

1. Lacrima Caelestis
2. Limbonized
3. Sanctum
4. Moonlight in Chaos Shone
5. The Possessor
6. Exile
7. Dödens Vik/Natthymn
8. Black Blood Deliverance




piątek, 12 lutego 2010

Recenzja: Jungle Rot - What Horrors Await

 

Szeroki dostęp do mediów w ostatnich czasach sprawił, że "pod strzechy" trafiła również niebanalnym hurtem muzyka metalowa. Aby trafić do większej liczby potencjalnych odbiorców, w niektórych miejscach trochę złagodniała lub przybrała formę piskliwego buntu z przytupem nóżki. Na szczęście oprócz tworów spod znaku przytępionej żyletki można trafić na coś, co kultywuje nieco starszy, bardziej pierwotny nurt brzmień.

Jungle Rot pierwszą młodość ma już dawno za sobą i da się to zauważyć. Wydana w 2009 r. What Horrors Await to już szósta płyta, jaką Amerykanie popełnili i naprawdę jestem zdumiony, że po takim czasie nadal bije z nich klimat staroszkolnego obskurnego death metalu. Ostre riffy dosłownie piłują uszy i tną leżąca dookoła przegniłe kadłubki fanów Gosi Andrzejewicz. Głowa sama zaczyna kiwać się w górę i w dół, obijana wyrazistym łupaniem garów. Dave Matrise ze swoim klasycznym growlem sprawia wrażenie, jakby upływ czasu spuścił z premedytacją w przydrożnym kiblu lub zeżarł przypadkowo z popsutą fasolą i gastrycznie roztrwonił. Taka bezpardonowość i prostota odbija się tu oczywiście tylko in plus, co z niezłymi tekstami i okazjonalnymi solówkami jest najlepszą definicją death metalu.

Opisywanie jakiegokolwiek kawałka z osobna mijałoby się tutaj z celem. Album stanowi kompletny muzyczny monolit, nierozerwalny twór, który swoją moc pokazuje odsłuchany w całości. Jest surowszy niż mieszanka sushi i krwistego tatara. Jest brutalniejszy niż głośny bąk puszczony w romantyczny walentynkowy wieczór. Jest wreszcie tak śmiercionośny, że po przesłuchaniu pierwszej połowy słychać już odgłosy dzwonów, a po drugiej połowie odtwarzacz sam łączy się z biurem notariusza w celu sporządzenia testamentu. No dobra, może trochę przesadzam, ale naprawdę moc jest w nim silna. W erze kipiącego screamo, metalcoru i mathcoru (wtf?) taki album to prawdziwy rarytas. Całość przypomina mi następującą sytuację: matka krzyczy na córkę, córka na brata, brat na psa, pies chrzani to wszystko i leje w doniczkę, a na to wszystko wchodzi ojciec, uderza w stół i wszystko dookoła zamyka japy. What Horrors Await jest właśnie takim pierdolnięciem w stół.

Moja ocena: 8/10

Spis utworów:

1. Worst Case Scenario
2. The Unstoppable
3. Straightjacket Life
4. State of War
5. Two Faced Disgrace
6. End of an Age
7. Speak the Truth
8. What Horrors Await
9. Nerve Gas Catastrophe
10. Braindead
11. Atrocity
12. Exit Wounds
13. Invincible Force (Destruction cover)
14. Black Candle Mass





poniedziałek, 1 lutego 2010

Recenzja: Arckanum - ÞÞÞÞÞÞÞÞÞÞÞ

 


Swego czasu w TVN nadawany był teleturniej o nazwie "Chwila Prawdy". Uczestnicy mieli tydzień na nauczenie się jakiejś niespotykanej rzeczy i jeśli po tym czasie udało im się to zaprezentować, dostawali samochód. Tydzień - to wystarczająca ilość czasu, aby nauczyć się kilku riffów gitarowych, zedrzeć sobie głos, pomalować się na czarno, przywdziać ćwieki i zrobić groźną minę, myśląc o założeniu zajebiście "kvltowego", "trve" black metalowego zespołu. Nie liczy się poziom artystyczny - on jest zawsze usprawiedliwiany dzikością, geniuszem tkwiącym w prostocie i prawdziwością przekazu. Ważne, że "black metal ist krieg!" Poznałem wiele takich zespołów...
Arckanum do nich nie należy.

Jest tutaj wszystko, czego oczekuję od czarnego metalu. Jest wspomniana dzikość, która objawia się szybkimi, chwytliwymi riffami, zróżnicowanymi na tyle, że z przyjemnością czeka się na następne. Jest niesamowity klimat, zbudowany z dźwięków natury (wycie wilków, czyjeś skamlanie, odgłos szalejącego wiatru) który powoduje wręcz ciarki na plecach i wrażenie, że to wszystko dzieje się wszędzie dookoła.

Brzmienie samego growlu należy do mojego ulubionego rodzaju (jeśli chodzi o bm) - nie jest ani piskliwy, ani zbyt zduszony. Formą zbliżony bardziej do mowy niż śpiewu, sprawia wrażenie ciężkiego, ale jednocześnie dosyć miękkiego.

Aż dziw bierze, że to wszystko tworzy praktycznie jedna osoba - Shamaatae (Johan Lahger). To się rzadko zdarza i nie ma się temu co dziwić - trzeba mieć naprawdę nie lada doświadczenie i umiejętności, żeby w pojedynkę stworzyć coś takiego. Zastanawiam się, czy okładkę do albumu też robił sam. Aktualnie nie chce mi się tego sprawdzać i nie jest to takie ważne, ale przyznać muszę, że bardzo mi się podoba. Wszystko jest tutaj dopieszczone i zapięte na ostatni guzik.

No i właśnie, w sumie nie mam się nawet za bardzo do czego przyczepić. Chyba że do swojej haniebnej nieznajomości języka staroszwedzkiego. Nie mam bowiem pojęcia, o czym Arckanum w ogóle śpiewa. Pomijając to, że literę "Þ" czyta się jako "th" i używa się jej podobnie jak angielskiego "the", znalazłem jedynie informacje o tym, że zespół dryfuje w tematach chaosu, gnozy, ideologi satanistycznej i antykosmicznej (Dissection?), co akurat mi odpowiada. Album ten opowiada historię giganta Þjazi z mitologii nordyckiej. Niestety, tłumaczeń tekstów nie znalazłem, a słowniki znajdują jedynie niektóre wyrazy, więc na tę chwilę mogę jedynie snuć domysły.

Nie wiem, czy to skandynawski klimat tak udziela się tamtejszym zespołom, ale przyznać trzeba, że to absolutni mistrzowie ciężkiego grania. Wydany w 2009 roku ÞÞÞÞÞÞÞÞÞÞÞ to kawał naprawdę świetnego black metalu, plasujący się w moim prywatnym rankingu na samym szczycie tego gatunku. Oceny maksymalnej nie daję tylko z tego względu, że ciągle szukam czegoś lepszego i wiem, że na pewno gdzieś tam jest zespół, który rozłoży mnie na łopatki. Dziesiątka oznacza dla mnie arcydzieło i trzeba sobie na nią szczególnie zasłużyć. Tymczasem - bez zbędnego rozpisywanie się - na czarnym tronie zasiada bezapelacyjnie Arckanum.

Moja ocena: 9/10

Spis utworów:

1. Þórhati
2. Þann Svartís
3. Þyrpas Ulfar
4. Þursvitnir
5. Þyrstr
6. Þjóbaugvittr
7. Þjazagaldr
8. Þá Kómu Niflstormum
9. Þrúðkyn
10. Þríandi
11. Þyteitr




wtorek, 26 stycznia 2010

Rotting Christ - Noctis Era




Gnijący Chrystus powraca! Kto ma odwagę, niechaj stanie naprzeciwko i podejmie walkę, albo niechaj skona na wieki! Oto bowiem wirtuozi czarnej struny z Hellady rzucili na pożarcie pierwszy ochłap soczystego mięsa, pochodzący z nowej płyty. Pierwszy czarny cud, który podsyca głód oczekiwania i podnosi wysoko poprzeczkę, rozpala zmysły i zapowiada zmiany w samej stylistyce utworów. Kurwa!

Ok, przechodząc do meritum: Noctis Era prezentuje się znakomicie! Przyznam, że już mnie tak mocno żaden utwór nie chwycił. To, co się tutaj wyprawia, woła o pomstę do piekła. Nie bez powodu nawiązałem na początku do walki. Noctis Era przypomina mi dosłownie marsz bitewny, piorunująco mocny, rytmiczny i niosący tyle energii, że gdyby rzecz działa się 2000 lat temu, Jezus zszedłby z krzyża i niczym w Sadze o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary, wykosiłby wszystkich swoich przeciwników!

Brzmienie poszczególnych instrumentów jest wręcz krystalicznie czyste. Przenikają się i perfekcyjnie ze sobą współgrają. Armia Czterech, pod wodzą Sakisa Tolisa dosłownie płynie na pędzącej, niepowstrzymanej fali. Między wersami pojawiają się okrzyki, które dodatkowo dodają animuszu do i tak już piekielnie rozgrzanej machiny. Jakby tego było mało, w połowie pojawia się niesamowicie chwytliwe solo, które w swej prostocie wręcz urzeka. Po nim następuje kumulacja okrzyków, która na koncercie przemieni się zapewne w bitwę między sceną a publicznością. Oby!

Gdy słucha się tego wszystkiego, ma się wrażenie, że piosenka została właśnie skomponowana specjalnie pod kątem koncertów. W sumie musi tak być, skoro wypłynęła jako pierwsza właśnie na koncercie w Izraelu (teraz już wiem, dlaczego krajanie Jezusa nazywają się Narodem Wybranym).

Dobra, panie Sakis, ja to kupuję. I czekam na koncercik, kiedy przyjedziesz z resztą ekipy podbić mój kraj. Oficjalnie pozwalam wam mnie zniszczyć i powalić na deski. A, no właśnie, najpierw zobaczymy, jaki będzie cały album. Co nie zmieni faktu, że w pierwszej rundzie mnie wypunktowaliście.

Dziękuję, dobranoc.



poniedziałek, 25 stycznia 2010

Recenzja: In Mourning - Monolith


I tak oto nadszedł pierwszy hit nowego roku, który dane mi jest recenzować. Debiutancki album In Mourning premierę miał dwa lata temu i z miejsca obsypany został całą masą bardzo pozytywnych komentarzy. Szwecja wydała bowiem na świat kolejną muzyczną perełkę. Perełka ta odbiega jednak brzmieniem od innych popularnych formacji z tego kraju. Jeśli bowiem ktoś spodziewał się wpasowania w model gothenburskiej sceny deathmetalowej, odrobinkę się zawiedzie. I kij z nim.

In Mourning jest czymś więcej, niż przedstawicielem melodycznego grania. Na Monolith znaleźć można elementy progresywne, są wstawki prawie black metalowe, a gdzieniegdzie przygniata nas klimat doom metalowy. Właściwie, to nie gdzieniegdzie, a prawie wszędzie. Pewne fragmenty przypominały mi bardzo amerykański DÅÅTH, a momentami czułem się, jakbym słuchał Draconian. Taką różnorodność zaliczyć trzeba oczywiście na plus.

Utworów na płycie jest osiem, czyli tyle samo, co na poprzedniej. Są jednak dłuższe, przez co otrzymujemy aż o 10 min więcej muzyki niż wcześniej. Wspomnieć jednak należy, że to głównie zasługa ostatniej piosenki, która trwa aż 13 minut! Nie są to w każdym bądź razie minuty wepchane na siłę. In Mourning słucha się przyjemnie, choć nie jest to muzyka na każdy nastrój. Jak sama nazwa zespołu wskazuje (mourning - z ang. żałoba), emocje, jakie wydobywają się obficie z wokalisty, są z gatunku tych śmiertelnie przygnębiających. Co się zresztą tyczy samych wokali, stoją na bardzo przyzwoitym poziomie. Tobias Netzell potrafi tak zaryczeć, jak i polatać nieco na czystym brzmieniu, a barwa jego głosu w żadnym momencie nie drażni mojego ucha. Przynajmniej nie na tyle, żebym miał z tego powodu zainwestować w tasak.

Wychodzi na to, że jest szorstko i ponuro, dlaczego więc nie przypisać całego tego Monolitu pod doom metal? Z prostej przyczyny - pośród całej tej otoczki przygnębienia, znalazło się tutaj wystarczająco miejsca do perfekcyjnego skopania żelaznych tyłków! Szwedzi wiedzą, jak rzeźbić dźwięki za pomocą gitary. Perkusja też daje radę, ale tak czy siak jest to melodeath i to na strunach spoczywa tutaj prawie cały ciężar grania.
Jest mocno, zróżnicowanie, melodycznie, chwytliwie, a momentami nawet niemal odkrywczo. Niemal, bo gdyby In Mourning tryskał oryginalnością zupełną, to i można byłoby to wyczuć po mojej euforii od pierwszej linijki tej recenzji, a tak chyba nie jest?

Wspomniałem, że In Mourning to taka szwedzka perełka. Najlepiej pasowałoby do niego jednak wyświechtane powiedzenie o nieoszlifowanym diamencie. Jako że określenie takie pojawia się w kulturze nad wyraz często, napiszę, że In Mourning ociera się o zajebistość. Na swój parszywie skostniały, żałobny, przygnębiający sposób, rzecz jasna.

Monolith to dobra, solidna płyta, którą polecam każdemu fanowi cięższych brzmień. I niech mnie dunder świśnie, jeśli ten zespół nie jest dziwny.

Moja ocena: 7/10

Spis utworów:

1. For You To Know
2. Debris
3. The Poet And The Painter Of Souls
4. The Smoke
5. A Shade Of Plague
6. With You Came Silence
7. Pale Eye Revelation
8. The Final Solution (Entering The Black Lodge)





 

In the Groves of Death © 2008. Chaotic Soul :: Converted by Randomness